Szukając od czasu do czasu leniwie, a nawet bardzo leniwie, z braku kasy rzecz jasna, czegoś nieco ponad Scorpio pod względem pałera, wielkości i wygody (lexus, merc, w ostateczności bawara, itd itp) trafiłem jakimś fuksem na szczególny wyrób pana Forda... i nie było innego wyjścia jak posiąść go drogą kupna, bo nie tylko że mnie, ale żonie też się spodobał. Jest taki idiom amerykański, który nieźle określa naszą chorobę i flotę - "we are bleed blue" (niebieska krew - od znaczka forda).
Do rzeczy - Ford Thunderbird Super Coupe 1989, oryginalnie V6 3.8 z superchargerem, przeswapowany na V8 5.0 High Output, z automatem, czyli około 230KM/400Nm w budzie coś koło 1600kg/5.2m ;)
Stan dość zacny, przetarte jedne drzwi, prawie zero rdzy, wnętrze dobry z plusem. Mechanicznie wszystko ładnie chodzi, no LPG. Sporo braków w gadżetach elektrycznych, jakichś uszczelkach drzwi, wygłuszeniach, itp drobiazgach. Trochę poprzerabiany i zamieszany przez poprzedników (w końcu spory swap zaliczył), ale to się dopieści i poprawi.
Niefortunnie bardzo zdublował nam funkcje pełnione przez Merkura - bez gazu, srebrny unikat do zabawy. W planach albo do jazdy na co dzień dla nas obojga (Grażyna nie jeździ Merkurem z ręczną skrzynią), ale to raczej po zagazowaniu, bo pije benzynę w tempie porażającym; albo kolejna zabawka na letnie przejażdżki.
[16-03-2011]
Po półtora roku - poooszedł. Strasznie szkoda, bo taki fajny samochod był, amerykancki. Jeździł fenomenalnie, buda i wnętrze nadal tiptop, elektryka i gadżety ideolo, mechanicznie minimalnie zdegradowało się tylko zawieszenie. Przyczyny rozstania - brak dróg (gruntówki w lesie nie służą ponad 5m niskiej kupecie), po prostu nie mamy gdzie nim jeździć; sześć samochodów jest nie do opanowania; i na deser - V8 rzędu 20l benzyny po mieście nie jest szczytem ekonomii. Więc był pierwszy do odstrzału, cel - góra cztery samochody, bo więcej przy moich zasobach wolnego czasu i miejsca, i naszych przebiegach, to marnowanie ciekawych autek, tylko niszczeją od tego, że stoją pod chmurą...